
Cisza nad Traktatem
W lipcu niemiecki Trybunał Konstytucyjny orzekł, że Niemcy mogą wprawdzie ratyfikować Traktat z Lizbony, ale dopiero wtedy, gdy wprowadzona zostanie „ustawa zabezpieczająca”, która stanowić będzie, iż żadne unijne regulacje nie będą mogły obowiązywać na terenie tego kraju, bez uprzedniej zgody tamtejszego parlamentu. Trudno w tej sytuacji nie żywić szacunku dla naszych zachodnich sąsiadów, albowiem tym samym po zakończeniu procesu ratyfikacyjnego przez wszystkie kraje Unii Europejskiej, Niemcy uzyskają status kraju uprzywilejowanego, który jako jedyny w UE będzie mógł sobie sam decydować, które to brukselskie regulacje będą go obowiązywać, a które nie. Tym samym uzyskaliśmy odpowiedź na pytanie, czy „Lizbona” pozbawia kraje członkowskie resztek suwerenności. Nie powinno więc dziwić, że w polskich mediach na wieść o zapewne najbardziej brzemiennej w skutki decyzji zapadłej w Europie w ostatnich latach, zapadła cisza. Przepraszam, najpierw było odtrąbienie sukcesu, że Traktat jest zgody z niemiecką konstytucją, cisza była zaraz potem. Smród bowiem rozszedł się po pełnym piewców Lizbony Salonie, którego bywalcom pozostało jedynie udawać, że nic nie śmierdzi, że rozchodząca się wokół woń jest wonią zachwycającą i ożywczą, niby krystaliczne powietrze w uzdrowisku Baden-Baden. Poza tym, gdy tylko trochę czasu upłynie, do smrodu wszyscy przywykną i stanie się on czymś naturalnym i niezauważalnym – dotychczas ta taktyka euroentuzjastycznej kołtunerii doskonale się sprawdzała i zwykle okazywało się, przy udziale usłużnych, politycznie poprawnych mediów, że nie ten powietrze kala, kto bąka puszcza, ale ten, kto uwagę zwraca, że woniajet nie fiołkami, ale wychodkiem.