Na kogo bym głosował?
Z wyborami w Polsce jest ten problem, że – jak już to wielokrotnie pisałem i raz jeszcze podkreślam – niewiele mają one wspólnego z demokratycznymi regułami gry; częstokroć jest to wybór między dżumą a cholerą, no a poza tym głos głupca waży tyle samo, co głos człowieka mądrego (proszę nie mylić mądrości z inteligencją) – a ponieważ więcej jest ludzi głupich niż mądrych, przeto zwykle nietrudno rezultat takich wyborów przewidzieć: skutki te możemy obserwować nieprzerwanie od lat, chociażby na przykładzie galopującego długu finansów publicznych, który spłacać będą nasze dzieci i wnuki, a który za obecnych rządów sięgnął absolutnych rekordów. Z tą naszą demokracją jest tak, że po pierwsze: największe partie polityczne są opłacane z naszych pieniędzy dziesiątkami milionów złotych, co rzekomo ma zapobiegać korupcji; chyba z tym zapobieganiem jest jednak coś nie bardzo, skoro niejednej aferze ukręcono łeb i to mimo tylu różnych instytucji i urzędów, które mają z tą korupcją walczyć. Sytuacja ta powoduje, że żadne nowe ugrupowanie nie ma szans się na scenę polityczną przebić, tak więc skazani jesteśmy na nieustanne wybieranie między czterema okupantami: PO, PiS, SLD i PSL. Po drugie ordynację wyborczą mamy tak skonstruowaną, że fakt zdobycia większej liczby głosów niż inny kontrkandydat w danym okręgu, nie gwarantuje jeszcze, że wygramy my, a nie on i trudno to potem nawet własnym wyborcom wytłumaczyć...