
Spod ręki Zecera...
Może we wrześniu, a może w październiku 1981 r., a więc kilka miesięcy przed wprowadzeniem stanu wojennego przez reżym Jaruzela i Kiszczaka, piliśmy wódkę w parku. Było nas czterech i kilka flaszek, w pobliskiej Parkowej nie dało się spokojnie wypić. Mieliśmy po 30 lat. Niunek L. kawał chłopa, siłacz nad siłacze, Wacek H, fryzjer z zawodu, „Majster” M., także kawał chłopa, zaprawiony w licznych bijatykach i ja. Siedzieliśmy na ławeczce w bocznej alejce koło kiosku, blisko wejścia od strony ulicy Janka Krasickiego. Słońce już zaszło i jak to w jesienne wieczory ciemność szybko nadchodziła, ale jeszcze coś było widać. Alejką, koło muru parkowego przy Słowackiego, szli w naszą stronę trzej młodzi goście. Rozlewaliśmy do kieliszków spokojnie wódeczkę, kiedy oni się zbliżyli. Widzieliśmy ich twarze, byli trochę młodsi od nas, mieli może po 25-30 lat. Nie zwracaliśmy na nich uwagi, byliśmy w „domu”, w parku nikt nas nie mógł tknąć. Kiedy zrównali się z naszą ławką nagle zrobił się łomot. Gaz w oczy i pałki wyciągnięte zza kurtki. Zrobili to tak fachowo, że było po nas. Rzuciłem się w krzaki i dławiąc się, dusząc od sikniętego w oczy i usta gazu, prawie umierając, uciekałem w panice w stronę harcówki. Nikt mnie gonił.